31/12/2016

Co to był za rok....

Co roku śmieszy mnie usilna chęć świętowania sylwestra w wielkim gronie ludzi, najlepiej w hucznej atmosferze, ot tak by z przytupem wejść w kolejny rok. Ludzie pokładają nadzieję w tym, że jeśli będą odpowiednio świętować nowy rok okaże się tym rokiem, w którym wszystko co sobie wymarzyli, się uda. Nie wiem, czy aby na pewno to tak działa, bo ja siedzę w domu tego dnia od kilku lat i naprzemiennie są lata dobre i mniej dobre, i to jednak chyba nie przez to, że siedzę przed telewizorem i oglądam ulubione seriale popijając szampana.

Ten odchodzący może nie należał do jednych z najlepszych, bo dużo osób odeszło, było dużo smutku, trochę problemów i kłopotów, ale jednocześnie przecież udało mi się napisać pracę (chyba w to mniej wierzyłam, niż w to, że w ogóle się obronię), obroniłam ją choć pani promotor zdawała się podkładać nogi jak tylko mogła, dostałam się na UJ-ot, też nie bez problemów, po raz drugi byłam w Gazecie na praktykach, gdzie jak zwykle przywitali mnie bardzo dobrze („ty tu byłaś, Olcia, co nie?”),  trochę bardziej przyłożyłam się do swojego bloga z książkami, dzięki czemu dostaję trochę książek do zrecenzowania (nawet nie wiecie, jaka to radocha), poznałam Tego od Kota, i choć nie wyszło to po czasie wspominam to bardzo miło, nasza rodzinka powiększyła się nam o radosnego do bólu maltańczyka, poznałam na nowej uczelni dużo nowych osób,  aż w końcu udowodniłam sama sobie, że jeśli chcę potrafię się dostać na ten uniwersytet po raz drugi, bo przecież przed trzema laty wybrałam inaczej (i niekoniecznie lepiej). W dodatku w wyniku zafascynowania Norwegią, pewnego jesiennego wieczora wpadłam na pomysł zalogowania się na Duolingo i rozpoczęcia kursu tegoż języka. Ileż to jest zabawy! (Przy okazji odkryłam, że po stokroć lepiej uczy się czegoś jeśli… robi się to dla siebie).

Nie mam postanowień, bo po prostu nie lubię się zawodzić. Chciałabym wiele rzeczy zrobić, ale tym razem priorytetem będzie pisanie magisterki, i zrobienie (znowu) praktyk w jakimś fajnym miejscu. Chciałabym wciąż dużo czytać, oglądać dużo dobrych seriali, w końcu zrobić to parszywe prawo jazdy nawet jeśli siostra zda je wcześniej, a jest na dobrej drodze, nie zdziczeć bardziej niż do tej pory, może otworzyć się na nowych ludzi, na nowe sytuacje, aż w końcu po prostu uwierzyć w swoje możliwości i nadal robić to, co lubię i co sprawia mi przyjemność. Także pod tym względem był to dobry rok, bo w końcu przestałam się, może nie wstydzić, ale przejmować tym że to ja jednak jestem tą humanistką na zarządzaniu mediami, która co prawda wie jakie algorytmy rządzą Facebookiem, jak dobrze zareklamować produkt by go sprzedać, ale męczyło mnie do tej pory to, że czułam się w obowiązku wytłumaczyć dlaczego jestem taka i dlaczego robię to, a nie co innego. Na szczęście jednak coraz więcej ludzi pojawiało się na mej drodze, którzy potrafili to zrozumieć, bez zbędnych docinków „och, TYLKO napisać…”  także i tego sobie życzę – takich ludzi.

A 2017, cóż, i tak pewnie będzie specyficzny, może dobry, może zły, ale jeśli tylko wykażemy odrobinę zainteresowania, odrobinę chęci poprawienia czegoś w swoim życiu, będzie dobrze, niezależnie od wszystkiego.


na pytanie, czy do każdej sytuacji znajdę gifa z Friends odpowiadam, że i owszem.

24/12/2016

MERRY CHRISTMAS

Mam nadzieję, że nie spędzacie świąt przed komputerem, jeśli jednak wpadliście tu na chwilkę, chciałam życzyć Wam wszystkim spokojnych, wesołych, ciepłych, najedzonych świąt. Mnóstwa radości, prezentów pod choinką, smacznej Wigilii a przede wszystkim spokoju, radości, wyluzowania, odpoczęcia, bo baterie – niestety – same się nie naładują, na pozostałą część roku! 
Trzymajcie się cieplutko! 

(Obiecuję poprawę, podsumowanie roku, choć może wpadnę na jakiś niestandardowy pomysł, ukaże się na dniach;)) 


05/11/2016

Dwa lata.

Dwa lata.
Nie wiem, kiedy i gdzie to minęło, podejrzewam że gdzieś obok, bo ja chyba nie nadążam.
Rok temu mówiłam pisałam, że czas nie leczy ani tym bardziej nie goi ran. Może je zabliźnia, może przestają boleć ale nadal je czuć, bo wciąż istnieją. I może minąć rok, dwa a nawet pięć, a one są. 
Jakoś każdy z osobna sobie radzi, na swój własny sposób. Z lepszym bądź gorszym skutkiem – bo takie jest życie.
Chciałam tylko powiedzieć, by się nie rozpisywać o tym co wszyscy wiedzą i co wszyscy dziś, i przez cały czas czują, że pamiętamy. I zawsze będziemy. Ty też, jakbyś mógł, nie zapominaj o nas i czuwaj tam może, żebyśmy się jakoś zanadto nie pogubili. A jak już to zrobimy, to daj nam szansę jakoś tą dobrą drogę odnaleźć, okej?
No to co, do… zobaczenia… kiedyś?

Króliku.

30/10/2016

nie lubię jesieni

Nie lubię jesieni.

Żadne to nowe, ani przełomowe odkrycie ale tak po prostu jest. Już nawet, przyznam, chciałam się w tym roku pochwalić, że jednak dałam jej szansę, ale po tym całym deszczowym i szaroburym miesiącu mówię stanowcze nie. Nie lubię kolorowych liści, które spadają na chodniki, namakają od deszczu i łatwo się na nich poślizgnąć. Nie lubię jesiennych wieczorów, bo herbatę i książkę to ja mogę mieć zawsze, kiedy mi się tylko zamarzy. Przede wszystkim jednak nie lubię ciemności o szóstej rano, przenikającego zimna i deszczu. Właśnie tak.

Poza tym moje ostatnie dwa tygodnie były bardzo fascynujące, bo wpierw męczyły mnie kobiece sprawy, a jak już wyszłam z tego łóżka i chciałam „cieszyć się życiem” to się przeziębiłam, skazując na kolejny tydzień przewijania się z boku na bok bądź patrzenia w białe ściany. W tym miejscu chciałam uściślić, że ja żartowałam z tym, że jesień lubię jedynie wtedy, kiedy nie muszę opuszczać łóżka. Wolałabym wybrać sama ten moment, w którym z niego nie chcę wychodzić. To tak na przyszłość.

W międzyczasie okazało się, że poznawanie nowych ludzi jeśli nie ma się do tego żadnego ciśnienia, a przy boku osoby dobrze znane, nie jest takie straszne. Jeszcze co rusz wszyscy się nas pytają, czy my się we cztery znamy a kiedy odpowiadamy że i owszem, i to dość dobrze to wszyscy kiwają głowami. Nie wiem co to ma znaczyć, ale to chyba całkiem dobrze. Podobnie wychodzi nam zawieranie nowych znajomości, znam kilka osób, niekoniecznie do wszystkich twarzy dopasuję imię ale i tak jest nieźle.

Niezłe jest również to, że mam okulary, co znowu jest śmieszne bo szłam do okulistki z nadzieją dostania jakichś do komputera, a tu okazało się że trochę bardziej ślepa niż mi się zdawało jestem. Tu też nie wiem jak reagować na otrzymane komplementy w stylu ojezu, teraz to dopiero wyglądasz ekstra, znaczy wiesz nie to że wcześniej źle wyglądałaś czy coś, ale teraz po prostu wystrzałowo. Powiedzmy że się cieszę i dziękuję i bardzo mi miło. Dzisiaj np. siostra mi powiedziała, że okulary odwracają uwagę od nieproporcjonalnie dużego nosa, więc chyba jednak wolę poprzedni komplement.

Wszystko jakoś idzie swoim torem, nie spieszy się ani nie zwalnia. Uczelnia jak na razie jest okej, trochę się nie obywa bez porównań do poprzedniej ale to chyba normalne. Wykładowcy bardziej zaangażowani, ciut większe wymagania ale i nawet jakaś taka fajniejsza atmosfera. Której, po przemyśleniu, przyczyną może być to że już wszyscy wiedzą co to jest studiowanie, a nie tak jak pierwszoroczni czy coś.

Idzie listopad i mam nadzieję, że będzie bardziej obfity w chęci do robienia czegokolwiek, bo było ciężko, nie powiem. Chyba październik był mocny tylko pod względem snu: dawno nie pamiętam bym tyle spała, łącznie po południu i w nocy. Listopadzie, nie daj ciała.


07/10/2016

nie-dorosłość

Wszystko, co tylko mogę, obracam w żart. Nie lubię marudzić (choć zdarza mi się to nader często), narzekać i psioczyć na czymś, co się już wydarzyło i za żadne skarby tego nie przywrócę, nie cofnę i nie poprawię. Marnotrawienie energii jak nic. W tym wszystkim co jakiś czas ktoś mi za uchem powtarza że chyba czas wydorośleć. Stąd moje pytanie. Po co? Znaczy ja wiem. Odpowiedzialność, ble ble ble. Tyle że jestem odpowiedzialna za samą siebie więc jeżeli coś się wydarzy i pójdzie nie tak, to nie będę miała pretensji do nikogo oprócz samej siebie. Wiec mamo, spokojnie, zdążę jeszcze wydorośleć.

Mam ileś tych swoich lat, niby powinnam się zachowywać odpowiedzialnie i dorośle a wciąż robię coś co mnie od tej granicy chyba oddala. Łażę pod parasolem z falbankami, pod którym mieszczę się cała i nie moknę. Połączenia parasola, torby na ramieniu, telefonu w ręku i słuchawek w uszach to dla mnie trochę niebezpieczne jest, bo rozkładając parasol muszę schować telefon, który czasem nie trafia do torby, ta z kolei spada z ramienia, zaplątuje się o kabelek słuchawek, te wypadają z ucha, telefon jest na samym dole torby, do którego (dna) dobrać się nie mogę, bo mam tylko jedną rękę – drugą trzymam ten parszywy parasol nachylony w jednej sekundzie tak że wszystko z niego leje mi się po nogach. W międzyczasie warto dodać idę chodnikiem więc bardzo prawdopodobne że rozkładając parasol kogoś walnę, o coś się potknę bądź z kimś zderzę. Życie wciąż dostarcza mi wiele  emocji. Po co dorośleć, poważnieć i być takim fee nudziarzem?

Tkwiąc gdzieś w tej nie-dorosłości zaczynam doceniać małe chwile, o których pisała tu Riennahera, bo przecież czasem mimo ogólnie złego świata wydarzają się rzeczy nas cieszące. Na przykład fakt, że idzie człowiek na nową uczelnię i nowy kierunek z nowymi ludźmi, których powinno się poznać, ale się tego nie robi bo ups, poszło się z koleżankami z byłego kierunku i w zasadzie po co ci nowi ludzie? Na przykład fakt że mimo iż uczelnia jest oddalona srogo daleko, to drogę pokonujesz jednym środkiem transportu bez konieczności przesiadania się. Na przykład to, że po długim dniu okazuje się że ta przesyłka z Chin już przyszła i twój telefon jest jeszcze bardziej tfój , bo ma flamingową obudowę.  Później zdarzają się pewnie rzeczy które cię wkurzają denerwują i doprowadzają do nerwicy, np. to że budzik dzwoni o szóstej rano, że pada deszcz i tobie jest zimno, że nie ma miejsca w tramwaju bądź w galerii jest tyle ludzi, że zanim usiądziesz z jedzeniem, które masz na tacy to zdąży ci ono wystygnąć. Ale później wrócisz do domu, włączysz czajnik, radio i w tym radiu poleci twoja ulubiona piosenka i już będzie w miarę OK.

Tym powyższym bełkotem chciałam zaznaczyć że nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę normalna, tak samo jak na razie zamierzam zostać nie-dorosłą jeszcze dwudziestodwulatką.

mówiłam że go uwielbiam?

25/09/2016

liebster blog award po raz milionowy

Na pytanie, czy kiedykolwiek zmądrzeję bądź wydorośleję mam tylko jedną odpowiedź. Nie.  Dzisiaj nawet pokusiłam się o stwierdzenie, że bycie mną naprawdę jest twardym orzechem do zgryzienia. Otóż odpowiedziałam sobie na te pytanka kilka dni wcześniej i je sobie zapisałam. No, teraz miałam je tu wstawić ale okazuje się że plik chyba wyrzuciłam, bo przejrzawszy czeluście wszystkich folderów no po prostu go nigdzie nie ma. No to będę odpowiadała jeszcze raz. Na domiar złego, żeby być jeszcze większym lachonem niż teraz, będę nosiła okulary bo ślepa jestem jak kret. Ja nie wiem, rewelacja za rewelacją a ja przecież dopiero dwadzieścia dwa lata mam… bać się już na zapas???



Do nieśmiertelnego jak widzę LBA zaprosiła mnie Kobieta w spodniach za co dziękuję z całego serducha. Jednocześnie chciałam zaznaczyć, że nie nominuję nikogo, a jak ktoś ma ochotę sobie na te pytania odpowiedzieć – śmiało! ;)

1. Wyobraź sobie, że możesz spełnić jedno życzenie, co to będzie?
Jeżeli je wypowiem, może się nie spełnić, więc ja będę milczeć a Wy asekuracyjnie trzymajcie kciuki.

2. Czy lubisz być kobietą czy uważasz, że lepiej mają mężczyźni? Dlaczego? 
Lubię być kobietą, co więcej nie uważam by mężczyźni mieli lepiej. Co prawda nie przeżywają co miesiąc katuszy, nie rodzą itp., ale wydaje mi się że ta nasza, kobieca delikatność, to roztrzepanie jest tak urocze, że mężczyźni – w zasadzie całe otoczenie – jest nam w stanie więcej wybaczyć.  Co nie znaczy że na więcej sobie możemy pozwalać. Bycie kobietą, taką kruchą, acz pewną siebie do granic rozsądku jest fajne i nie chciałabym być facetem, o.

3.Twoja podróż życia to? 
Chciałabym lecieć do Londynu. Może to byłaby wyprawa życia? Na razie parę lat temu byłam na greckiej wyspie i nie oddałabym tego za nic.

4. Słyszysz dowcip o blondynce, jak reagujesz? 
Wybucham śmiechem. Z chęcią posłuchałabym kawałów o szatynkach, nie widzę w dobrym żarcie niczego złego. Poczucie humoru i dystans do siebie daje człowiekowi wiele.

5. Gdybyś miała opisać się w trzech zdaniach, jak one by brzmiały? 
Roztrzepaniec z książką w ręku. Zaplątany w słuchawkach i przyklejony do klawiatury komputera. Herbatomaniak z czajnikiem przy łóżku. To tak w skrócie i bardzo oględnie.

6. Wydarzenie z przeszłości, którego nigdy nie zapomnisz to ? 
Wszyscy mi mówią, że mam zadziwiająco dobrą pamięć i muszę się z tym zgodzić. Wystarczy, że ktoś rzuci jakiś szczegół odnośnie sytuacji sprzed lat, i jeśli brałam w niej udział to najczęściej wszystko ze szczegółami opowiem. Moment, którego nie zapomnę – jeden z wielu – niech będzie ten, kiedy wiedziona czystą głupotą (niczym innym) zjechałam ze zjeżdżalni do głębokiego basenu i zanim wujek zdążył mnie złapać, ja zaczęłam się topić, góra dół, pod wodą, nad wodą. Na dodatek mam to wszystko nagrane, ubaw po pachy.

7. Masz możliwość umówić się na kawę/lody/randkę/plotki z ulubionym aktorem/ . piosenkarzem/ pisarzem/ idolem albo kimś sławnym. Kogo wybierasz? 
Aktor – Maciej Stuhr. Przy którym najprawdopodobniej nie wypowiedziałabym słowa ale OK. Colin Firth. Hugh Grant.  Jakub Kawalec.

8. Gdzie widzisz siebie za 10 lat? 
Ja nie wiem, gdzie się za rok widzę, albo za dwa miesiące. Chciałabym mieć dobrą pracę. Może własne mieszkanie. A reszta to pewnie sama swoim torem się jakoś ułoży.

9. Twój statek się rozbił, lądujesz na bezludnej wyspie. 3 rzeczy, które zabierasz ze sobą to? 
Naładowany czytnik książek. Telefon ze spotify i słuchawkami. Herbatę?

10. Kawa czy herbata ? Dlaczego ? 
Przede wszystkim czarna herbata z dużą ilością cukru i cytryny.  Nie ma niczego lepszego od łyka herbaty z samego rana. Odkąd jednak mam ekspres, zaczęłam przykładać się i do kawy. Wiadomo, że herbata lepsza, ale no, kawą też dobrą z mlekiem nie pogardzę.

11. Co Cię inspiruje i motywuje do pisania bloga? 
Ojeju. Wszystko i wszyscy wokół. Zły dzień na uczelni, sytuacja w autobusie kiedy zupełnie obca kobieta mówi mi, że od tych dousznych słuchawek to na bank zajdę w ciążę, ktoś kto zamyka mi drzwi przed nosem, aż w końcu zwykła rozmowa zmuszająca do refleksji, w której oj coś się powie i już pomysł na post przychodzi sam, od niechcenia.


/ A’propo tych pomysłów na posty, to ja naprawdę nie wierzę że jest już prawie październik. Przecież dopiero co się broniłam, i dopiero był czerwiec i tyle spokoju. Stres przed nową uczelnią mnie zżera, chociaż tyle że współlokatorka ta sama, tyle mniej  zmartwień. USOS dał się we znaki, i ja naprawdę podziwiam samą siebie za tak odważny krok ze zmianą uczelni. Będzie ciekawie? 

16/09/2016

byle nie osiągnąć tutaj dna

Ostatnio trzymają się mnie dziwne sytuacje.  Trochę przez chwilę poczułam się na krawędzi, że jak to młodsza zaczyna robić prawo jazdy a ja wciąż nie zdałam, naprędce więc nieprzemyślawszy swojej decyzji dnia następnego  obdzwaniałam szkoły jazdy, umawiałam się na egzaminy, bo trzeba ruszyć do przodu, bo tak trzeba, bo myślałam że to zawsze jakaś motywacja jest, ale w końcu jak nadszedł dzień przed to stwierdziłam ze stoickim spokojem że pierdolę, że nie, że po co to było. Nazajutrz więc, jak przystało na dorosłą osobę wyłączam telefon, bo przecież tyle tam było problemów z tym umówieniem się na te jazdy, że teraz głupio mi oddzwaniać, nikt tego nie zrobi za mnie, będę więc kursantem-widmo palącym po sobie mosty – jeden za drugim. Nawet nie wiecie jaka to ekscytacja jest, używać telefonu z tym strachem że zaraz będą po ciebie dzwonić a ty nie odbierzesz!

Znowu z kolei, jak udało mi się przejść do porządku dziennego z tym od kota, jak nawet stwierdziłam, że chyba to jednak nie byłoby to nawet, gdyby inaczej się zachował, jak odzyskałam coś co się zwie spokój ducha, to ten od kota poczuł się w obowiązku przypomnienia o sobie, bo przecież tęskniłam. Tak emocjonującej rozmowy od dawna z nikim nie przeprowadzałam. Ile się z niej dowiedziałam!, że np. zapewne tęskniłam i się ucieszyłam jak imię mignęło mi u góry ekraniku (podpowiedź – nie),  że raczej skłonności do kłamania są mu obce (podpowiedź – nie), a gdy z tym ostatnim kulturalnie się nie zgodziłam (starałam się zachować DOJRZALE, DOROSŁO) i spytałam o powód tej rozmowy przeprowadzanej to okazało się, że męska duma to jednak jest coś. Taki pstryczek w nos, że nie czeka, nie wyczekuje, nie cieszy się? JAK TO?

Przez chwilę dosyć krótką było mi więc smutno że jedyną osobą,  która o mnie pamięta jest ktoś o kim ja niekoniecznie chcę pamiętać. Wtem okazało się, że jest ktoś kto za mną tęskni i daje to po sobie poznać w sposób dosyć specyficzny. Ano taki, że jak schodzę piętro niżej w domu, to pies siada sobie pod drzwiami na klatce schodowej i daje upust swoim emocjom, że jak to tak zostawiła mnie na całe dwie  minuty, przychodź, chodź i tul mnie, droga pani. Ten sam osobnik wyraźnie nie ma poszanowania do mojego snu, codziennie prawie w godzinach dosyć rannych stając na mojej poduszce, merdając mi czymś po twarzy i chcąc bym wstała i jaśnie panicza nakarmiła. Drogi panie, ze mną nie takie bajki, jam słyszała że chwil kilka temu wszamywałeś tak śniadanie, że aż mi samej się zachciało.  Chyba nie muszę mówić, że to ja nauczyłam go wskakiwać na meble maści wszelakiej, i bardzo tego żałuję, każdego ranka.

Koniec końców, co by było śmieszniej, po X dniach milczenia tego od kota pomyślałam, wiedziona głupią intuicją, że zajrzę, a nuż może nie dostałam powiadomienia i tak głupio nawet nie odczytać. Stety niestety obraza trwa nadal, a ja mam nauczkę że wchodzić tam nie powinnam była.


Przystojnienie stanowczo powinno być zabronione.


ćma barowa.

31/08/2016

twoja skóra pachnie jak ostatnie dni wakacji

Miesiąc temu o tej porze byłam w drodze do Krakowa. Pełna obaw odnośnie tego, jak przyjmą mnie w Gazecie. Normalny człowiek, tak się przynajmniej domyślam, chciałby być zapamiętany. Ja – trochę na odwrót. Niemniej, przyjechałam wtedy do tego Krakowa akurat w ostatni dzień Światowych Dni Młodzieży i serio, wysiadłam z tego autobusu, zobaczyłam tłum ludzi na dworcu, zamknięte przejście między tymże a galerią, przez którą musiałam przejść by dostać się na kolejny przystanek autobusowy, i jedyne, na co miałam w tamtej chwili ochotę to wziąć się obrócić i wrócić do domu. W dodatku padał deszcz. A ja miałam walizkę… i nie miałam parasola. Szczęśliwie albo i nie, złapałam taksówkę która podwiozła mnie pod sam blok… I dopiero wtedy zaczęła się zabawa.

Praktyki, których się tak obawiałam, trochę dały mi w kość – jednak w bardziej pozytywnym słowa znaczeniu. Przyjęta zostałam odpowiednio, okazało się że wszyscy mnie pamiętali – nie tylko ci, z którymi siedziałam w pokoju ale i nawet sam pan stróż, któremu przewija się milion twarzy, a jednak moją zapamiętał. Dwa tygodnie zleciały jak z bicza strzelił, na początku nie miałam nic do roboty, wypuszczali mnie po kilku godzinach, ja biadoliłam że mi się nie chce, że nic tam ciekawego nie robię, a w momencie gdy była środa a w piątek miałam być ostatni raz, stałam się niezastąpiona. Ludzie, których się obawiałam, okazali się nader przyjaźni, wszyscy po imieniu, G., który miał mnie przed dwoma laty pod skrzydłami był na urlopie, pracowałam więc z M., który wtedy wydawał mi się jakiś obcy i dziwny. Śmiechom nie było końca, żartom także. Przez te dwa tygodnie byłam jedną z nich. Znów w głowie kłębi się myśl - chciałabym tam wrócić, plan zaś który mam, wprowadzę w życie, albo przynajmniej spróbuję, gdy poznam plan zajęć. Koniec końców, po drugim tygodniu w którym siedziałam prawie po osiem godzin (a w pierwszym po trzy/cztery), w piątek, ostatni dzień, kazano mi dzwonić do urzędów miast i naprawdę to był dobry pomysł, bo dzięki temu wizja odejścia od nich, zakończenia praktyk nie była straszna tylko wręcz zbawienna. Bo przecież ja i rozmawianie przez telefon w towarzystwie LUDZI? No chyba nie.

Tymczasem okazuje się, że październik zbliża się wielkimi krokami. Odkąd nie chodzę do szkoły, to muszę przyznać iż to załamanie – przejście z sierpnia na wrzesień nie jest takie tragiczne. Słońce nadal świeci, ciepła jesień to coś czego potrzebuję, młodzież idzie do szkoły, ja nie dowierzam że to już tyle minęło (bo przecież jak w połowie czerwca odbierałam wydrukowaną pracę, wizja października była co najmniej odległa) i powoli przygotowuję się na ten kolejny miesiąc, jakże przełomowy. Nie chcę o nim jednak jeszcze myśleć, przecież przygotować się wpierw muszę, znaleźć w końcu idealną torbę (domyślam się że taka jeszcze nie powstała), notes, bo chyba nadszedł czas tworzenia notatek i uczenia się z nich, i jesiennej wyprawki co bym w drodze na tramwaj nie zamarzła.

Kiedy się nie odzywałam, a sporo to czasu upłynęło, oprócz praktyk nie wydarzyło się nic strasznie ciekawego, dlatego milczałam. Wróciłam do starych seriali, nadrobiłam inne zaległości, dopracowałam to, co było do dopracowania, aż w końcu stwierdziłam, że jeśli nie wrócę tu w sierpniu (zdążyłam!) to tym trudniej będzie mi to uczynić we wrześniu. Wraz z powolnym rozgaszczaniem się jesieni w głowie kłębi mi się coraz więcej myśli niespokojnych, ale o tym może następnym razem.




Tym razem może szybciej. 

25/07/2016

cierpliwość wystawiona na próbę

To już powoli przestaje być śmieszne. Mówiąc „to” mam na myśli: dzianie się. Bo okazuje się, że człowiek może napisać pracę, może ją nawet obronić mimo pewnych przeciwności, może nawet przez chwilę pomyśleć że jest genialny, skoro dostał się na UJ-ot, ale wtedy właśnie, w najmniej oczekiwanym momencie los stwierdzi, że o nie ma tak dobrze, i po prostu coś się stanie takiego, że przez kilka dni ten sam człowiek nie będzie mógł szczęki z podłogi podnieść.  

Wiele złego o moim byłym już uniwersytecie mogę powiedzieć.  O tym, że plan studiów i moje wyobrażenie o nich nie miały niczego wspólnego z rzeczywistością. O tym, że wykładowcy nawet nie ukrywali tego że im się nie chce, jednocześnie wymagając od nas stuprocentowego zaangażowania. O tym, że wykłady były nudne, bo najczęściej czytane z kartki, a znowu kolokwia i testy banalnie proste – choć na to ostatnie może nie powinnam narzekać.  

Przez trzy lata próbowałam przekonać sama siebie, że ludzie mają prawo do błędu. Wykładowcy czy panie z dziekanatu, nawet w najgorszym dla siebie dniu, nadal są ludźmi którzy mają prawo popełnić błąd. Nic w tym złego. Nikt nie jest nieomylny.

Do czasu.

W zeszły wtorek okazało się, że dostałam się na UJ-ot, mniej więcej wymarzony kierunek, może po prostu taki który odpowiadał moim zainteresowaniom. Czy wymarzony, okaże się w przyszłości. W związku z tym następnego dnia pofatygowałam się na uczelnię w celu odebrania swojego dyplomu, by znów kolejnego dnia donieść go na nową uczelnię w celu dopełnienia wszelkich formalności.

(Tutaj taka wstawka. Nie wiedziałam, że ten dyplom taki maluśki jest, serio. Jego widok rozmiękczył moje serduszko. I muszę przyznać, że nawet to zdjęcie na pół lewej strony jest nawet OK.)

Wszystko było cacy do momentu, w którym po odstaniu pięciu godzin w kolejce na UJ-ocie okazało się, że ta średnia co to ją podawałam w czasie rekrutacji jest inna od tej, wydrukowanej na dyplomie. W związku z czym pani, mimo najszczerszych chęci (bo jeszcze uwierzę) nie może mnie wpisać na listę studentów, bo w sumie mogłam sobie tą średnią świadomie zawyżyć. Pominę tu fakt, że nie jestem na tyle głupia, by nie pomyśleć że to będzie sprawdzane.



Piątek był dniem, w którym wisiałam na telefonie między obiema uczelniami, próbując dojść do jakiegoś ładu i składu. Okazało się, że była już uczelnia źle wydrukowała dane na suplemencie („wie pani, nowy program mamy, i tak się ścięło, zacięło, źle wydrukowało”), oświadczyła że nowy wydrukować mogą, ale nie wiedzą kiedy pan dziekan go podpisze, była wielce zdziwiona, że nie mogę poczekać na dobrą wersję do września („no chyba że we wrześniu… by to pani odpowiadało?), koniec końców nawet za zajście nie przeprosiła. Bardziej ludzki okazał się UJ-ot, bo tam po wyłuszczeniu sprawy, że zawyżanie sobie średniej zupełnie nie leży w moim interesie, podpisałam podanie o przywrócenie na listę studentów, a i przedłużenie terminu możliwości składania papierów.

Poprawiony dyplom dzisiaj odebrałam, też nie obyło się bez perturbacji, bo przecież jak to wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, człowiek nawet spokojnie studiów skończyć nie może. Nie wiem jak to wyjdzie z tym UJ-otem, czy pozwolą mi dostarczyć papiery i czy będę mogła studiować to, na co się dostałam. Jeśli nie, a jest to dla mnie chwilowo scenariusz którego nie akceptuję, pewnie skończę na UP.

A nie chcę. Za żadne skarby świata. Nawet jakby mi do tego dopłacali. Nie jestem w stanie znieść takiej arogancji, bo przecież u licha, skoro wiem że błąd leży po mojej stronie, to robię wszystko żeby go jak najszybciej odkręcić.  Poza tym panie pracujące w dziekanacie chyba wiedzą, na czym polega ich robota, na czym polega rekrutacja i nie powinny być zdziwione, że dzwonię w jakiejś konkretnej sprawie a nie dlatego, że mi się nudzi.


Nie aż tak.

Niemniej, jestem dobrej myśli, mam nadzieję że wszystko, z małym opóźnieniem, uda mi się załatwić. Wybaczcie mi, że jestem taka monotematyczna, ale jak od tygodnia się myśli tylko o jednym, to tak jest. Ale za tydzień zaczynam praktyki, więc może będę miała ciekawsze rzeczy do opowiadania. Co tam u Was? :)

12/07/2016

licencjonowana wariatka

Skoro informacja rządzi światem (jedyna rzecz, której się uczyłam i którą pamiętam), niech będzie, pochwalę się. Obroniłam się. Nadal nie wiem jak tego dokonałam, na pewno nie pomogła mi pani promotor. Stało się jednak i skończyłam studia i… czuję ulgę. 

Odnośnie tych trzech lat mam dość mieszane uczucia. Poznałam fajnych ludzi, to prawda, z niektórymi nadal planuję utrzymywać kontakt (oczywiście czas pokaże), innych pewnie już w swoim życiu nie zobaczę i jakoś przesadnie nad tym nie ubolewam. Potrafię dopasować (jeszcze) imiona do twarzy, jednak nie wydaje mi się że to jest powód dla którego miałabym z większością utrzymywać kontakt. Nie wadziliśmy sobie, ale też nie wpadaliśmy sobie w ramiona, sounds fair.

Uczucie po mnie nie opuszcza. Szczęśliwie moja obrona odbywała się z samego rana, wobec czego nerwów było… no dobra, nie będę kłamała, zbyt dużo. Kłaniam się więc w pół wszystkim tym, którzy musieli się ze mną męczyć, mnie znosić i w ogóle. Byłam w tych ostatnich dniach nader nieznośna i zdaję sobie z tego sprawę. 

Tak w potoku myśli, które o dziwo, jak się śpieszę i chcę dać znać zanim znów wybędę, mnożą się i mnożą, że jeżeli rzeczywiście przyjdzie mi opijać swój sukces z tymi wszystkimi, którzy się do tego zadeklarowali, to ja chyba w najbliższym czasie zostanę alkoholiczką. Z innej strony może już zostałam, skoro od czwartku do niedzieli opijałam hojnie.

Chwilowo więc jestem już absolwentem czekającym na decyzje uniwersytetów, którym powierzyłam swój los. Zapeszać nie chcę, zobaczymy za tydzień jak to ze mną będzie. Niemniej, w tym całym amoku, natłoku zdarzeń, ludzi i gratulacji dochodzę do wniosku, że fajne to były trzy lata, i gdybym miała jakąś maciupeńką szansę na to żeby kolejne dwa lata były równie fajne… No nie pogardziłabym, co nie.


 Z racji, że oprócz tego że się obroniłam, a ileż można o tym trąbić, nie dzieje się u mnie nic ciekawego (serio), ściskam Was wszystkich gorąco i… do następnego? ;) 



24/06/2016

#7 Moja wymarzona praca / Czalendż

Pomyślałam sobie, że przy okazji rozterek związanych z wyborem kierunku na studia II stopnia, bo przecież nie chcę zostać z licencjatem, co go to jeszcze nie obroniłam, nadrobię czalendż, w którym utknęłam – o ironio – na podpunkcie związanym z wymarzoną pracą. Lecim więc.

Przyznaję bez bicia: jestem zła i beznadziejna w podejmowaniu jakichkolwiek decyzji. Jeśli idzie o zakupy, łatwo to ogarnąć, schować na dno szafy, szuflady, zapomnieć ile to kosztowało, wyrzucić ten błąd z głowy. Wybór studiów, kierunku, na którym będę przez najbliższe dwa lata, to trudna decyzja. Pominę fakt nowych ludzi, co ja to przecież dopiero do tych zdążyłam się przyzwyczaić. 

W głowie jak zwykle mam multum pomysłów. Przed trzema laty myślałam, że z tym licencjatem w kieszeni to ja stuprocentowo będę wiedziała, co chcę ze swoim życiem począć.  Myślałam, że pomysły w głowie się uleżą, zdeformują, zmienią, coś się jaśniejszego wyklaruje. O ja naiwna. Głowa nadal pełna marzeń, jedyne co wiem to to że te studia, jakiekolwiek by one nie były, humanistyczne czy techniczne, to tylko pic na wodę. Jeśli więc tak, to chcę chociaż te dwa lata spędzić w dobrej atmosferze, ucząc się tego co względnie mnie interesuje (choć to ostatnie to i tak niepewne, bo przez trzy lata to ja może miałam z dwa, trzy, góra cztery rzeczywiście ciekawe przedmioty). Na szczęście wiele pomysłów zweryfikowało życie: tam trzeba licencjat z filologii angielskiej, tu niby mogę się dostać ale  raczej niekoniecznie, zawężam więc krąg poszukiwań.

Nadal chodzi za mną dziennikarstwo, psychologia mediów też nie brzmi źle, edytorstwo kusi i kusi, a ja naprawdę nie wiem co robić. Śmiejemy się, że liczę na los, na to że za mnie zadecyduje, że podejmie mądrą decyzję, że najgorsze co mi się przytrafi, to że dostanę się na wszystko i serio-serio będzie niezła zagwozdka. Może właśnie tego powinnam sobie życzyć?

Jeśli mam być jednak zupełnie szczera, z Wami i z samą sobą przede wszystkim, to chciałabym robić coś kiedyś co będzie mi sprawiało frajdę. Na razie nie wiem, co to może być, trzymam się więc swoich zainteresowań i daję się nieść przed siebie. Przecież jakoś to będzie.

Szczęśliwie praca wraz z indeksem, oddawanym z bólem serca, leży sobie w dziekanacie i czeka tylko na tą obronę. Jeszcze niespełna dwa tygodnie. Ulga miesza się ze stresem… Bo właśnie taki trochę nerwowy czas nadchodzi.




06/06/2016

powrót blogerki marnotrawnej

Nie wiem nawet, od czego zacząć.

Na pewno od tego, że jest mi cholernie przykro, że tak rzadko tu ostatnio piszę, że choć tyle się dzieje (wciąż), to ja nie potrafię ubrać myśli w słowa i się nimi podzielić. Co jest śmieszne, bo wiem, że by mi to pomogło się jakoś życiowo ogarnąć, co nie.

Dziwny to czas był, pewnie się powtórzę – od kilku miesięcy ta sama śpiewka. Rok mija mi gdzieś między palcami, ja się zastanawiam jakim sposobem, bo ja nie nadążam. Gdybym miała zacząć wymieniać, co się w trakcie tej mojej nieobecności wydarzyło, skiepściło i rozeszło po kościach, to by pewnie dużo się wszystkiego uzbierało.

Jedna relacja, co to był i kot, i morze filmów, i trochę rozmów i śmiechów się rozleciała; bo nie chciałam być koleżanką, ileż można być koleżanką, w końcu można chcieć być kimś więcej; bo nie chciałam „spotykać się jakbyś chciała”, bo to że chcę to nie znaczy, że będę się płaszczyć; bo w sumie ktoś miał w sercu kogoś i za bardzo się wówczas nie pozbierał, i wszystko było takie nijakie, i nadal jest nijakie, tyle że z tą nijakością zostałam, pokrętnie, sama.

Nadal jestem w fazie testowania i zachwycania się pewną śmieszną aplikacją, w której czuję się jak w katalogu panów, co to sobie na prawo i lewo przesuwam, co to podziwiam, śmieję się i wzdycham z własnej głupoty; co to nieraz zagaduje albo daję się zagadywać, co to staram się nie robić sobie nadziei, ale przecież to silniejsze, aż w końcu co to staram się nie porównywać, bo już nic nie będzie takie samo jak kiedyś.

Niezmiennie siedzę nad licencjatem, co to już powinien leżeć spokojnie w dziekanacie, a ja nie powinnam się już przejmować tym co powie pani promotor; ta znowuż jest sto razy bardziej zmienna niż przeciętna kobieta, wobec czego siedzę i piszę i poprawiam i mam tego serdecznie dosyć.

Najbardziej jednak mam dość samej siebie, o dziwo bardziej niż kiedykolwiek dotychczas. Dość, bo wchodzę za każdym razem w relacje z których nic nie wynika, bo zostaję na lodzie, bo mam za dużo emocji, nadziei i tym podobnych. Bo jestem zawsze na każde zawołanie, bo za bardzo się stresuję, bo tak udaję że jest mi wszystko obojętne, że powoli nie jest, i – tak całkiem serio-serio – chciałabym już w końcu kogoś znaleźć, kogoś kto by mnie znosił i kogo znosiłabym ja, mimo wszystko.

To się wyżaliłam. Tym samym powracam i już nigdzie się na tak długą przerwę nie wybieram, o. Co tam misiaczki u Was?

można ich nie kochać?



27/04/2016

Wiosenna gorączka, przeciążenie i szara rzeczywistość

To gorączka wiosenna. Tak to się właśnie nazywa. A gdy cię już dosięgnie, chciałbyś wtedy… Ach, nie, sam nie wiesz, czego byś chciał naprawdę, ale wydaje ci się, że wkrótce serce ci pęknie, tak bardzo tego chcesz!
~’Tomek Sawyer detektywem’

Nie wiem, czy serce mi pękło, czy to dopiero nastąpi. W tym momencie oprócz tego, że boli mnie gardło, że kicham dalej niż widzę, że pewnych osób mam dość, a towarzystwa pewnych zaś mi brakuje, nie wiem nic. Nazwałabym to powrotem do szarej rzeczywistości, tej, do której jestem niby przyzwyczajona, a w której przebywanie zaczyna mnie męczyć, choć minął dopiero drugi dzień odkąd wróciłam do Krakowa.  

Dużo się w trakcie tego miesiąca wydarzyło. Z perspektywy czasu nie wiem, czy wszystkie wydarzenia zasługują na miano pozytywnych, bo choć bawiły i cieszyły  w jednym momencie, w chwili obecnej wywołują raczej niedosyt. Było dużo herbaty, dużo filmów, śmiechu, ciszy (tej krępującej ale i kojącej zarazem), wspólnego wylegiwania się, przyglądania się kotu, który w ramach popisywania się przed Panią* skakał wszędzie, gdzie tylko się dało,  dużo rozmów, tych miłych i trudnych, dużo milczenia, książek i stukotu klawiatury. Było dużo pociągów, dużo wyjść, dużo ludzi, jeszcze więcej śmiechu, zwiedzania** i niedosytu, podżeganego z dnia na dzień. Dużo Felicjana, który na dobre zamieszał w głowach i sercach domowników, Felicjana, któremu niezależnie od tego co przeskrobie i tak zostanie wybaczone, bo przecież te zarośnięte oczyska…

Było dużo  wszystkiego. Może za dużo? Szara rzeczywistość przedstawia się tak samo jak pogoda za oknem. Szaro, buro i nijako. Nie daję się ponieść fali melancholii czy smutku. Złe dni zaraz odejdą, ich miejsce zajmą te dobre, które zapewne czają się gdzieś za rogiem i tylko czekają na swój moment. Ładuję baterie, otwieram serce i umysł i czekam. Bo z pewnością to nie koniec intensywności ;) 

 *kot marki niewiemjakiej właził w każde miejsce, nawet to, w które potencjalnie się nie mieścił; rzekomo popisywał się przede mną, domyślam się jednak że szło o to, żebyśmy ją podziwiali;
** zwiedzania Rossmanów, rzecz jasna; ciekawostka: w Toruniu mają ich całkiem dużo, bo prawie na każdym rogu.

26/03/2016

Skąd wiesz, że to nie ma szans?

Trudny czas ostatnio. Intensywny, ale i wyczerpujący jednocześnie. Nie dzieje się nic, a jednak dzieje się wszystko. Kiedy nigdzie nie gonię, staję w miejscu i przyglądam się całemu rozgardiaszowi, leciutko niedowierzając.

Poznałam moc przypadku i pecha jednocześnie. Poznałam, zaufałam i polubiłam.  Poczułam moc delikatnych przypadkowych gestów. Polubiłam niepewność, uśmiech i skarpetki w paski. Szarość za oknem, muzykę i napiętą atmosferę. Różne dziwne rzeczy w powietrzu (głównie na żyrandolu), tak samo jak trudne i łatwe rozmowy (z naciskiem na te trudne).

Poza tym od nowa zakochałam się w Kortezie, jednocześnie rozpadając się na milion małych kawałków na koncercie Drogich Panów, co to jak zwykle wycisnęli ze mnie wszystko do ostatniej kropli. Polubiłam koty (szczególnie te nieswoje) i psy (nieszczęśliwie: te własne). Zaprzyjaźniłam się z Felicjanem, szczeniaczkiem, który maniakalnie od dwóch dni siusia gdzie popadnie, a później nieśmiało (acz szybko) wpada do swojej podusi udając, że co złego, to na pewno nie on. W tak zwanym międzyczasie studiuję (nadal), piszę pracę (nadal) i próbuję nie zwariować (z czym jest nieco trudniej).


Intensywny czas nie mija. Trwa nadal. A ja, choć dziwię się sama sobie – wcale nie wypisuję się z tego cyrku. Niech się dzieje wola nieba, bo choć niekoniecznie muszę się z nią zgadzać wierzę, że będzie… dobrze! 

09/03/2016

PRZYWOŁANIE WIOSNY

Post pisany w ramach akcji Przywołanie wiosny organizowanej, jak co roku, przez wspaniałą Besię! :)

Patrzę na ekran komputera. Ilość otwartych jednocześnie okien przeglądarki jest zatrważająca. A komputer jeszcze żyje. Poniższe zdjęcia ociekają wiosną, kolorami, radością, nadzieją. Są wszystkim tym, czego nam, a przynajmniej mi, w tej chwili brakuje. Gdy wczoraj szukałam tych zdjęć, żeby powrócić do rzeczywistości wystarczyło oderwać wzrok od laptopa i spojrzeć za okno. Człowiek od razu został postawiony do pionu.  Także droga szanowna głupia Wiosno. Przyjdźże w końcu, bo już tych szarości to ja mam potąd.







odrobina wiosny w moim wykonaniu








Jak widać przewagą wielu głosów wygrały tulipany. Chyba moje ulubione kwiatki choć przyznam, że białą różą bym nie pogardziła (to tak na wszelki wypadek, jeśli czyta mnie ktoś kto chciałby mnie takimi obdarować. Jestem otwarta na propozycje). Tymi, które są na moim autorskim zdjęciu obdarowałam sama siebie.

W ramach apdejtu, u mnie nic nowego. No, oprócz faktu że drugi rozdział pracy, co to się tak nad nim pociłam (ale blef, pisałam na odczepnego, więc są efekty) jest do napisania od nowa. Na razie mnie to śmieszy, pewnie niedługo przestanie. Za półtorej tygodnia idę na happysad (cóż za nowość), niedługo na Korteza. Moje myśli oscylują w zupełnie innym kierunku niż powinny, ale naiwnie wierzę, że w końcu wejdą na dobry tor. Co tam u Was, miśki? ;)

wszystkie zdjęcia, oprócz jednego, nie są mojego autorstwa. pochodzą z tumblr i weheartit.com



01/03/2016

Niepoprawny gejzer emocji

Domyślam się, iż najwyższa pora wrócić do świata żywych (choć żywa, pod żadnym, żadnym pozorem się nie czuję). „Życie wzywa” myślę sobie, spoglądając na plik na pulpicie podpisany „licencjat”. Otóż jakoś nam nie po drodze ze sobą. On nie rozumie moich potrzeb (tj. spania i robienia wszystkiego, tylko nie pisania), ja nie rozumiem  że on jednak chce  żebym go, szczęśliwego czerwcowego dnia, wzięła oprawionego w me ręce. Nie wiem, czy nasze potrzeby, tak skrajne, będą się do siebie w stanie dopasować, ale obiecuję – przyrzekam – zrobię wszystko co w mej małej, chwilowo niedziałającej, mocy.

Chciałam wrócić z jakąś sensacją na miarę tej, że w końcu Leoś dostał Oscara. Okazuje się jednak że to on jest królem Internetów, a ja jedynie mogę być z niego po ludzku dumna („Zjawy” nie oglądałam i nie czuję, bym to w najbliższej przyszłości zrobiła), bo naprawdę było mi go jeszcze wczorajszego popołudnia żal. Ale już nie jest.  

Przy okazji wychodzi na jaw, że moje życie jest nudne. Zero uczuć. Tych dobrych ani tych złych (choć te może powolutku kiełkują). Z nadejściem kolejnego semestru, ostatniego w zasadzie, w głowie pełno scenariuszy odnośnie tego jakby to mogło wyglądać od października, do którego – szczęśliwie – jeszcze tak daleko. Kolejne plany, te mniejsze czy większe powoli się klarują. Z niektórymi zostaję sprowadzona na ziemię (u licha kto wymyślił matematykę na humanistycznym kierunku). Planuję, myślę i sprawdzam.  Nadal poszukuję swojej drogi, a ona nijak nie chce mi się – chociaż troszeńkę – w głowie zwizualizować. Nowy semestr to też nowe wyzwania. Najczęściej pod tytułem “siedzieć cicho i się nie odzywać”, albo w sumie łatwiejsze - “udawać, że się nie słyszy”. Odkryłam ostatnio, że  gdyby nie te dwie postawy prawdopodobnym jest, iż zwariowałabym już pierwszego dnia.  

Ostatnie dni to budzenie się o nieludzkich porach, albo tak późno, albo tak wcześnie. To czucie zmęczenia od momentu podniesienia głowy z poduszki. To wciąż niedobór herbaty, kawy, wszystkiego na raz. To chęć pisania, ale i chęć oglądania obrazków z coraz durniejszymi (acz prawdziwymi!) sentencjami. To długie i krótkie rozmowy, muzyka pogodna i smutna. To “strefa studenta” z pufami, na których można się rozłożyć, włączyć muzykę i odpłynąć na chwilę. To kombinowanie jak przetrwać w dżungli zwanej uczelnią. To rozpracowywanie planu zajęć tak, by stał się znośmy (choć nie narzekam; dwa dni wolnego w tygodniu to luksus, jestem w stanie poświęcić się dla niego, dwukrotnie ślęcząc na uczelni do dwudziestej), bo przecież daleko mi do wzorowego studenta. Nie zabiegam o to miano.  To niechęć do czytania, do wstawania, do otwierania oczu. Jednocześnie wielka, przeogromna chęć do życia ot, z całych sił. W tym wypadku, by się uspokoić, wystarczy wyjrzeć za okno.  To nowe seriale, nowe odkrycia, nowe marzenia.


Gdy czytam wszystko to, co zapisałam wyżej, czuję się jak jakiś gejzer emocji.  Inaczej pisać to co się czuje, inaczej po prostu c z u ć.    

tumblr

14/02/2016

Życie jest drinkiem, miłość jest narkotykiem...

Życie zbyt często okazuje się przewrotne. Zaznaczę, że nie mam nic do Walentynek nawet jeśli po raz kolejny przychodzi mi je obchodzić samej. Do rzeczy, na które  nie mam za bardzo wpływu (okej, na tą mam, ale nic na siłę w końcu) staram się przyzwyczaić, obyć się z nimi by w miarę normalnie funkcjonować. Obudziłam się dzisiaj ze świadomością że to, co spotka mnie w Internecie nie będzie zbyt przyjemne. Lubię jednak cieszyć się szczęściem innych, i właśnie to było moim dzisiejszym mottem.  Rok temu było łatwiej. Choć przecież odkąd pamiętam moim jedynym Walentym był tato, który zanim jeszcze wstałyśmy, jechał po kwiaty by każda z nas poczuła się wyjątkowo.  Jak widać niektóre rzeczy są niezmienne. Wracając do zeszłego roku: był O. Na odległość.  Może nie całkowicie, ale był.  Pamiętam doskonale wiadomość otrzymaną piętnastego lutego: dzisiaj jest dzień singla. Czy nas to jeszcze dotyczy? Chyba nie, odpisałam wówczas i było pięknie. Luty w ogóle jest niemrawym dla mnie miesiącem; niby lepszy od stycznia a wiąże się z tyloma wspomnieniami, na myśl których robi mi się po prostu, po ludzku i najzwyczajniej smutno.  Zaraz będzie rok odkąd się spotkaliśmy. I nie, herbata nie grała głównej roli. Przecież we własnym towarzystwie było wiele ciekawszych rzeczy do robienia. Co z tego że kelnerka unikała wejścia do tej sali. A jak wychodziliśmy, to wszyscy się do nas uśmiechali. Nic złego nie robiliśmy!  Przy okazji tego odkryłam, jak trudne jest niemyślenie o kimś. Wyrzucenie go z pamięci, poukładanie sobie wszystkiego od nowa i z powrotem wpuszczenie go – bo przecież chcąc nie chcąc, odegrał jakiś swój epizod – ale już w innej roli. Cały czas nad tym pracuję i wierzę, że kiedyś mi się uda trochę przyobojętnieć, choć i tego uczucia za bardzo nie lubię.

Uczelnia jednak skutecznie dba o to, bym nie myślała o niebieskich migdałach, tylko wróciła na ziemię i takimi, ziemskimi i przyziemskimi rzeczami się zajęła. Dobrze jej to idzie! Przestaję powoli wierzyć w swoje niebywałe moce, co to dzięki którym zawsze wydawało mi się, że na dzień przed egzaminem się wszystkiego, choćby na tróję (nigdy nie byłam zbyt ambitna), nauczę.  Jaśnie Pan bawi się z nami w ciuciubabkę, przed każdym podejściem dodając: „nie nabierzcie się na podchwytliwe pytania”, ja cechując się niezwykłą naiwnością robię to, dlatego też mam trzecie (i chyba ostatnie – super) podejście do tegoż testu jednokrotnego wyboru. Brawa dla mnie.  Poza tym licencjat leży odłogiem, Cruella niedługo mnie pożre, bo słabo widzę żeby do soboty napisać drugi rozdział (nie zaczęłam), skoro we środę mam poprawkę i nawet  na nią nie mam się ochoty uczyć. Liczę jednak, że jeśli jakimś cudem – nie wiem jeszcze, jakim – we środę zdam, to wezmę się zepnę i napiszę. Pasowałoby.

Praktyki też udało mi się chyba załatwić; umowę wydrukowali sobie sami, ja jedynie mam przyjść ją odebrać i złożyć gdzie trzeba. Najchętniej to sama bym pilnowała jak ją na uczelni podpisują, bo ostatnio to im – przypadkowo, rzecz jasna – zginęła, i tak aż panią dyrektor trzeba było wzywać, co by przejrzała kupkę papierów i ją odnalazła. Witki opadają.  Z drugiej strony lubię sesję, bo wtedy na uczelni jest tyle ludzi! A pod gabinetami, żebrząc o wpisy to już w ogóle ekstaza. Najczęściej pierwsi pod tymi drzwiami stoją ci, co to ich nigdy nie widziałam na wykładach. Smutne jest jednak to, że są na tyle wygadani że się obronią przed wykładowcą, nie będą musieli niczego odrabiać, nie obniżą im oceny (choć byli, dajmy na to, na zajęciach tylko raz), a ja biedna, co to mi się raz zaspało i przekroczyłam nieobecności, przystaje na obniżenie oceny, bo już nie mam się siły kłócić, ani tym bardziej chęci się uczyć i poprawiać. Grzmią nade mną, co poniektórzy wykładowcy, którym odpowiadam że trója jak najbardziej jest OK., że mało ambitna jestem. A co mi z bycia ambitną? Czwórka zamiast trói minus? Czy ja o tej marnej ocenie za X lat będę pamiętała? Czy ona zmieni coś w moim życiu? Skądże. Po co się męczyć niepotrzebnie.

Także, jak widać, jestem tak bardzo pozytywnie nastawiona do życia, że to aż boli. Moje życie ostatnio to herbata, kolorowanki i niekiedy – niekiedy, zaznaczam – notatki na egzamin. Dzisiaj jeszcze z okazji Walentynek dowaliłam sobie Planetą Singli, jedyną polską komedią w której, na tą chwilę, się zakochałam i na której wylałam morze łez. Oby do przodu!  Co tam u Was? ;)




26/01/2016

Każdy ma tutaj swoje zdanie, ty masz swoje słowo - rozczarowanie

Dzień jak co dzień. Budzik dzwoni, ale nie powiem że rano, bo byłoby to kłamstwo. Dobrze po dziewiątej. I tak ledwo zwlekam się, choć marzy mi się ciepła herbatka. Za oknem szaro, o dziwo – ciepło, choć ja nadal pamiętam zeszłotygodniowe górskie dwudziestostopniowe mrozy. Wystarczyło na sekundę zdjąć narciarskie rękawiczki, a już myślałam o amputacji dłoni. Nic to jednak. Siedem stopni na plusie – chyba przeżyjemy. Droga do kuchni wydaje się jakaś daleka. Otwieram drzwi na przedpokój pogrążony w ciemnościach. U współlokatorki cicho. Trochę posiedziałyśmy zeszłej nocy, ja, starając się pisać pracę bo przecież zaraz ją muszę wysłać, ona udając, że uczy się do dzisiejszego kolokwium. Ja napisałam dwie strony, ona… usnęła. Parę godzin później, przygotowana do wyjścia do ludzi, wtykam słuchawki do uszu, puszczam pozytywną inaczej marihuanę, lecę na autobus, chwilę później jestem na uczelni. Tylko po to, by po trzech minutach od wejścia do sali usłyszeć „wypuszczę was dzisiaj chwilę wcześniej, dajcie indeksy”, po czym po upłynięciu kolejnych piętnastu minut dowiedzieć się, że w zasadzie możemy sobie już iść. Czyli odpicowałam się – a co! – tylko po to, by w te i we w te przejechać się autobusem?

Sesja pożera, tak przynajmniej trąbią wszyscy w koło. Mnie, wyjątkowo, w tym semestrze leciutko dotyka, bo mam tylko jeden egzamin w przyszłym tygodniu. Do końca tygodnia muszę wysłać zaliczeniową pracę (która leży i kwiczy), do końca lutego (uff) drugi rozdział licencjatu. Wszystko układa się w jakąś całość, zaczyna z siebie wynikać i do czegoś prowadzić.

W splocie szczęśliwych i tych mniej szczęśliwych wydarzeń, które w pełni sponsoruje moja uczelnia, od tygodnia zbierałam się do wykonania ważnego telefonu. Ważnegoważnego, bo ilekroć wspominam w domu o obowiązku odbycia praktyk w VI semestrze, wszyscy grzmią na mnie, udają że nie słyszą albo uraczają mnie spojrzeniem pełnym pogardy, bo przecież „miałaś szansę na praktyki w radio, ale byłaś – tak wujku, dupą wołową, wiem – ja tego nie powiedziałem, ale masz rację” więc nie mam prawa narzekać, skarżyć się albo mówić o tym na głos. Postąpiłam haniebnie, zgodnie z sobą, ale jakoś nie jest mi z tym źle. Nie próbuję nawet narzekać na to, że nie wiem gdzie chcę odbyć te praktyki. Telefon – ten arcyważny – to do Gazety mej ukochanej. Bo może jednak chcą, potrzebują. Nie wiązałam z telefonem zbytnich nadziei.

Dostając niemal Parkinsona – tak telepiącą się łapką znalazłam w kontaktach dwa numery. Dzwonię pod jeden. Poczta głosowa. Dzwonię na drugi. Przedstawiam się. Dzień dobry, dzień dobry. Ja w tej i tej sprawie. Tak, półtora roku temu. No. Olcia! Witam! Pewniepewnie! Dzwoń tu i tu. Do tego i tego. Okej. Sorka, że nie ma mnie na miejscu! Dzwonię tu i tu. Nie. Napisz mejla. Pewnie. Okej. Papatki. Szybko naciskając czerwoną słuchawkę, odkładam telefon. Oczy zachodzą łzami. Bosheświęty! Jak ja za nimi tęsknię. Jak ja tam bardzo chcę. Napisałam. Wysłałam. Czekam.

Odpalam komputer, kilka chwil później. Nie wchodzę na pocztę bo wiem, że wszyscy już w domu, że dziś nikt mi nie odpisze. Otwieram Worda. Powiadam Wam, jeśli chcecie znienawidzić jakiś film wystarczy, że zaczniecie go analizować. Ja zaczęłam, wstydzę się i jest mi z tym źle. Nigdy więcej. Podejrzewam, że przez Księcia Alberta Jąkałę sama zaraz zacznę się jąkać – nie wiem, czy ze współczucia czy z narastającej frustracji, że mam cztery strony zamiast sześciu. Piszę do koleżanki, żaląc się, że przysłowiowo – rzygam Jąkałą. Wiecie, po czym poznać bratnią duszę?

„Nie mogę. Mam dość. Rzygam tym. Nie chcę pisać. Co mam robić?? Stycznia zaraz mi braknie.”
„Phi. Włącz Sherlocka.”

Rzeczywiście, Benedict wydaje się lekiem na całe zło. Drugi sezon. Zaraz trzeci i czekaj sobie człowieku, niech twoje serduszko umiera raz po raz, nikt się o nie wszak nie troszczy. Może nie uschnie, tu zawsze jest nadzieja. Nadal się jednak nie wyleczyło z pewnego osobnika, co to nie odzywa się od przeszła pół roku. Ale nie, nie myślę o tym. Są ważniejsze rzeczy. Taki Sherlock na przykład:

„I don’t have friends!”  - wymówione niczym z pogardą. By dodać później, rozckliwiając mnie i powalając na łopatki : „This is what I said before,  John, I meant it. I don’t have friends. I’ve just got one.”

Bo warto wiedzieć, że w życiu są rzeczy ważne i ważniejsze, i czasem wydarza się tak, że uczelnia (i każda inna arcyważna sprawa) może po prostu poczekać. Serio. Przez półtorej godziny nic się nie zmieni. Ani świata nie zwojujesz, ani nie zmarnujesz. Nic z tych rzeczy. Odpoczniesz. A zdrowie psychiczne w tym wszystkim jest chyba najważniejsze, co? ;)

Takim miłym akcentem witam wszystkich z powrotem. Obiecuję pojawiać się tu częściej. A teraz przyznawać się, kto czuje się Sherlocked?