Domyślam się, iż najwyższa pora wrócić do świata żywych
(choć żywa, pod żadnym, żadnym pozorem się nie czuję). „Życie wzywa” myślę
sobie, spoglądając na plik na pulpicie podpisany „licencjat”. Otóż jakoś nam
nie po drodze ze sobą. On nie rozumie moich potrzeb (tj. spania i robienia
wszystkiego, tylko nie pisania), ja nie rozumiem że on jednak chce żebym go, szczęśliwego czerwcowego dnia,
wzięła oprawionego w me ręce. Nie wiem, czy nasze potrzeby, tak skrajne, będą
się do siebie w stanie dopasować, ale obiecuję – przyrzekam – zrobię wszystko
co w mej małej, chwilowo niedziałającej, mocy.
Chciałam wrócić z jakąś sensacją na miarę tej, że w końcu
Leoś dostał Oscara. Okazuje się jednak że to on jest królem Internetów, a ja
jedynie mogę być z niego po ludzku dumna („Zjawy” nie oglądałam i nie czuję,
bym to w najbliższej przyszłości zrobiła), bo naprawdę było mi go jeszcze
wczorajszego popołudnia żal. Ale już nie jest.
Przy okazji wychodzi na jaw, że moje życie jest nudne. Zero
uczuć. Tych dobrych ani tych złych (choć te może powolutku kiełkują). Z
nadejściem kolejnego semestru, ostatniego w zasadzie, w głowie pełno
scenariuszy odnośnie tego jakby to mogło wyglądać od października, do którego –
szczęśliwie – jeszcze tak daleko. Kolejne plany, te mniejsze czy większe powoli
się klarują. Z niektórymi zostaję sprowadzona na ziemię (u licha kto wymyślił
matematykę na humanistycznym kierunku). Planuję, myślę i sprawdzam. Nadal poszukuję swojej drogi, a ona nijak nie
chce mi się – chociaż troszeńkę – w głowie zwizualizować. Nowy semestr to też
nowe wyzwania. Najczęściej pod tytułem “siedzieć cicho i się nie odzywać”, albo
w sumie łatwiejsze - “udawać, że się nie słyszy”. Odkryłam ostatnio, że gdyby nie te dwie postawy prawdopodobnym
jest, iż zwariowałabym już pierwszego dnia.
Ostatnie dni to budzenie się o nieludzkich porach, albo tak
późno, albo tak wcześnie. To czucie zmęczenia od momentu podniesienia głowy z
poduszki. To wciąż niedobór herbaty, kawy, wszystkiego na raz. To chęć pisania,
ale i chęć oglądania obrazków z coraz durniejszymi (acz prawdziwymi!)
sentencjami. To długie i krótkie rozmowy, muzyka pogodna i smutna. To “strefa
studenta” z pufami, na których można się rozłożyć, włączyć muzykę i odpłynąć na
chwilę. To kombinowanie jak przetrwać w dżungli zwanej uczelnią. To
rozpracowywanie planu zajęć tak, by stał się znośmy (choć nie narzekam; dwa dni
wolnego w tygodniu to luksus, jestem w stanie poświęcić się dla niego,
dwukrotnie ślęcząc na uczelni do dwudziestej), bo przecież daleko mi do
wzorowego studenta. Nie zabiegam o to miano. To niechęć do czytania, do wstawania, do
otwierania oczu. Jednocześnie wielka, przeogromna chęć do życia ot, z całych sił.
W tym wypadku, by się uspokoić, wystarczy wyjrzeć za okno. To nowe seriale, nowe odkrycia, nowe marzenia.
Gdy czytam wszystko to, co zapisałam wyżej, czuję się jak
jakiś gejzer emocji. Inaczej pisać to co
się czuje, inaczej po prostu c z u ć.
tumblr