Miesiąc temu o tej porze byłam w drodze do Krakowa. Pełna obaw
odnośnie tego, jak przyjmą mnie w Gazecie. Normalny człowiek, tak się
przynajmniej domyślam, chciałby być zapamiętany. Ja – trochę na odwrót. Niemniej,
przyjechałam wtedy do tego Krakowa akurat w ostatni dzień Światowych Dni
Młodzieży i serio, wysiadłam z tego autobusu, zobaczyłam tłum ludzi na dworcu,
zamknięte przejście między tymże a galerią, przez którą musiałam przejść by
dostać się na kolejny przystanek autobusowy, i jedyne, na co miałam w tamtej
chwili ochotę to wziąć się obrócić i wrócić do domu. W dodatku padał deszcz. A
ja miałam walizkę… i nie miałam parasola. Szczęśliwie albo i nie, złapałam
taksówkę która podwiozła mnie pod sam blok… I dopiero wtedy zaczęła się zabawa.
Praktyki, których się tak obawiałam, trochę dały mi w kość –
jednak w bardziej pozytywnym słowa znaczeniu. Przyjęta zostałam odpowiednio,
okazało się że wszyscy mnie pamiętali – nie tylko ci, z którymi siedziałam w
pokoju ale i nawet sam pan stróż, któremu przewija się milion twarzy, a jednak
moją zapamiętał. Dwa tygodnie zleciały jak z bicza strzelił, na początku nie
miałam nic do roboty, wypuszczali mnie po kilku godzinach, ja biadoliłam że mi
się nie chce, że nic tam ciekawego nie robię, a w momencie gdy była środa a w
piątek miałam być ostatni raz, stałam się niezastąpiona. Ludzie, których się obawiałam, okazali się nader przyjaźni, wszyscy po imieniu, G., który miał mnie przed dwoma laty pod skrzydłami był na urlopie, pracowałam więc z M., który wtedy wydawał mi się jakiś obcy i dziwny. Śmiechom nie było końca, żartom także. Przez te dwa tygodnie byłam jedną z nich. Znów w głowie kłębi się myśl - chciałabym tam wrócić, plan zaś który mam, wprowadzę w życie, albo przynajmniej spróbuję, gdy poznam plan zajęć. Koniec końców, po
drugim tygodniu w którym siedziałam prawie po osiem godzin (a w pierwszym po
trzy/cztery), w piątek, ostatni dzień, kazano mi dzwonić do urzędów miast i
naprawdę to był dobry pomysł, bo dzięki temu wizja odejścia od nich,
zakończenia praktyk nie była straszna tylko wręcz zbawienna. Bo przecież ja i
rozmawianie przez telefon w towarzystwie LUDZI? No chyba nie.
Tymczasem okazuje się, że październik zbliża się wielkimi
krokami. Odkąd nie chodzę do szkoły, to muszę przyznać iż to załamanie –
przejście z sierpnia na wrzesień nie jest takie tragiczne. Słońce nadal świeci,
ciepła jesień to coś czego potrzebuję, młodzież idzie do szkoły, ja nie
dowierzam że to już tyle minęło (bo przecież jak w połowie czerwca odbierałam
wydrukowaną pracę, wizja października była co najmniej odległa) i powoli
przygotowuję się na ten kolejny miesiąc, jakże przełomowy. Nie chcę o nim
jednak jeszcze myśleć, przecież przygotować się wpierw muszę, znaleźć w końcu
idealną torbę (domyślam się że taka jeszcze nie powstała), notes, bo chyba
nadszedł czas tworzenia notatek i uczenia się z nich, i jesiennej wyprawki co
bym w drodze na tramwaj nie zamarzła.
Kiedy się nie odzywałam, a sporo to czasu upłynęło, oprócz
praktyk nie wydarzyło się nic strasznie ciekawego, dlatego milczałam. Wróciłam
do starych seriali, nadrobiłam inne zaległości, dopracowałam to, co było do
dopracowania, aż w końcu stwierdziłam, że jeśli nie wrócę tu w sierpniu
(zdążyłam!) to tym trudniej będzie mi to uczynić we wrześniu. Wraz z powolnym
rozgaszczaniem się jesieni w głowie kłębi mi się coraz więcej myśli niespokojnych, ale o tym może
następnym razem.