24/06/2016

#7 Moja wymarzona praca / Czalendż

Pomyślałam sobie, że przy okazji rozterek związanych z wyborem kierunku na studia II stopnia, bo przecież nie chcę zostać z licencjatem, co go to jeszcze nie obroniłam, nadrobię czalendż, w którym utknęłam – o ironio – na podpunkcie związanym z wymarzoną pracą. Lecim więc.

Przyznaję bez bicia: jestem zła i beznadziejna w podejmowaniu jakichkolwiek decyzji. Jeśli idzie o zakupy, łatwo to ogarnąć, schować na dno szafy, szuflady, zapomnieć ile to kosztowało, wyrzucić ten błąd z głowy. Wybór studiów, kierunku, na którym będę przez najbliższe dwa lata, to trudna decyzja. Pominę fakt nowych ludzi, co ja to przecież dopiero do tych zdążyłam się przyzwyczaić. 

W głowie jak zwykle mam multum pomysłów. Przed trzema laty myślałam, że z tym licencjatem w kieszeni to ja stuprocentowo będę wiedziała, co chcę ze swoim życiem począć.  Myślałam, że pomysły w głowie się uleżą, zdeformują, zmienią, coś się jaśniejszego wyklaruje. O ja naiwna. Głowa nadal pełna marzeń, jedyne co wiem to to że te studia, jakiekolwiek by one nie były, humanistyczne czy techniczne, to tylko pic na wodę. Jeśli więc tak, to chcę chociaż te dwa lata spędzić w dobrej atmosferze, ucząc się tego co względnie mnie interesuje (choć to ostatnie to i tak niepewne, bo przez trzy lata to ja może miałam z dwa, trzy, góra cztery rzeczywiście ciekawe przedmioty). Na szczęście wiele pomysłów zweryfikowało życie: tam trzeba licencjat z filologii angielskiej, tu niby mogę się dostać ale  raczej niekoniecznie, zawężam więc krąg poszukiwań.

Nadal chodzi za mną dziennikarstwo, psychologia mediów też nie brzmi źle, edytorstwo kusi i kusi, a ja naprawdę nie wiem co robić. Śmiejemy się, że liczę na los, na to że za mnie zadecyduje, że podejmie mądrą decyzję, że najgorsze co mi się przytrafi, to że dostanę się na wszystko i serio-serio będzie niezła zagwozdka. Może właśnie tego powinnam sobie życzyć?

Jeśli mam być jednak zupełnie szczera, z Wami i z samą sobą przede wszystkim, to chciałabym robić coś kiedyś co będzie mi sprawiało frajdę. Na razie nie wiem, co to może być, trzymam się więc swoich zainteresowań i daję się nieść przed siebie. Przecież jakoś to będzie.

Szczęśliwie praca wraz z indeksem, oddawanym z bólem serca, leży sobie w dziekanacie i czeka tylko na tą obronę. Jeszcze niespełna dwa tygodnie. Ulga miesza się ze stresem… Bo właśnie taki trochę nerwowy czas nadchodzi.




06/06/2016

powrót blogerki marnotrawnej

Nie wiem nawet, od czego zacząć.

Na pewno od tego, że jest mi cholernie przykro, że tak rzadko tu ostatnio piszę, że choć tyle się dzieje (wciąż), to ja nie potrafię ubrać myśli w słowa i się nimi podzielić. Co jest śmieszne, bo wiem, że by mi to pomogło się jakoś życiowo ogarnąć, co nie.

Dziwny to czas był, pewnie się powtórzę – od kilku miesięcy ta sama śpiewka. Rok mija mi gdzieś między palcami, ja się zastanawiam jakim sposobem, bo ja nie nadążam. Gdybym miała zacząć wymieniać, co się w trakcie tej mojej nieobecności wydarzyło, skiepściło i rozeszło po kościach, to by pewnie dużo się wszystkiego uzbierało.

Jedna relacja, co to był i kot, i morze filmów, i trochę rozmów i śmiechów się rozleciała; bo nie chciałam być koleżanką, ileż można być koleżanką, w końcu można chcieć być kimś więcej; bo nie chciałam „spotykać się jakbyś chciała”, bo to że chcę to nie znaczy, że będę się płaszczyć; bo w sumie ktoś miał w sercu kogoś i za bardzo się wówczas nie pozbierał, i wszystko było takie nijakie, i nadal jest nijakie, tyle że z tą nijakością zostałam, pokrętnie, sama.

Nadal jestem w fazie testowania i zachwycania się pewną śmieszną aplikacją, w której czuję się jak w katalogu panów, co to sobie na prawo i lewo przesuwam, co to podziwiam, śmieję się i wzdycham z własnej głupoty; co to nieraz zagaduje albo daję się zagadywać, co to staram się nie robić sobie nadziei, ale przecież to silniejsze, aż w końcu co to staram się nie porównywać, bo już nic nie będzie takie samo jak kiedyś.

Niezmiennie siedzę nad licencjatem, co to już powinien leżeć spokojnie w dziekanacie, a ja nie powinnam się już przejmować tym co powie pani promotor; ta znowuż jest sto razy bardziej zmienna niż przeciętna kobieta, wobec czego siedzę i piszę i poprawiam i mam tego serdecznie dosyć.

Najbardziej jednak mam dość samej siebie, o dziwo bardziej niż kiedykolwiek dotychczas. Dość, bo wchodzę za każdym razem w relacje z których nic nie wynika, bo zostaję na lodzie, bo mam za dużo emocji, nadziei i tym podobnych. Bo jestem zawsze na każde zawołanie, bo za bardzo się stresuję, bo tak udaję że jest mi wszystko obojętne, że powoli nie jest, i – tak całkiem serio-serio – chciałabym już w końcu kogoś znaleźć, kogoś kto by mnie znosił i kogo znosiłabym ja, mimo wszystko.

To się wyżaliłam. Tym samym powracam i już nigdzie się na tak długą przerwę nie wybieram, o. Co tam misiaczki u Was?

można ich nie kochać?