26/01/2016

Każdy ma tutaj swoje zdanie, ty masz swoje słowo - rozczarowanie

Dzień jak co dzień. Budzik dzwoni, ale nie powiem że rano, bo byłoby to kłamstwo. Dobrze po dziewiątej. I tak ledwo zwlekam się, choć marzy mi się ciepła herbatka. Za oknem szaro, o dziwo – ciepło, choć ja nadal pamiętam zeszłotygodniowe górskie dwudziestostopniowe mrozy. Wystarczyło na sekundę zdjąć narciarskie rękawiczki, a już myślałam o amputacji dłoni. Nic to jednak. Siedem stopni na plusie – chyba przeżyjemy. Droga do kuchni wydaje się jakaś daleka. Otwieram drzwi na przedpokój pogrążony w ciemnościach. U współlokatorki cicho. Trochę posiedziałyśmy zeszłej nocy, ja, starając się pisać pracę bo przecież zaraz ją muszę wysłać, ona udając, że uczy się do dzisiejszego kolokwium. Ja napisałam dwie strony, ona… usnęła. Parę godzin później, przygotowana do wyjścia do ludzi, wtykam słuchawki do uszu, puszczam pozytywną inaczej marihuanę, lecę na autobus, chwilę później jestem na uczelni. Tylko po to, by po trzech minutach od wejścia do sali usłyszeć „wypuszczę was dzisiaj chwilę wcześniej, dajcie indeksy”, po czym po upłynięciu kolejnych piętnastu minut dowiedzieć się, że w zasadzie możemy sobie już iść. Czyli odpicowałam się – a co! – tylko po to, by w te i we w te przejechać się autobusem?

Sesja pożera, tak przynajmniej trąbią wszyscy w koło. Mnie, wyjątkowo, w tym semestrze leciutko dotyka, bo mam tylko jeden egzamin w przyszłym tygodniu. Do końca tygodnia muszę wysłać zaliczeniową pracę (która leży i kwiczy), do końca lutego (uff) drugi rozdział licencjatu. Wszystko układa się w jakąś całość, zaczyna z siebie wynikać i do czegoś prowadzić.

W splocie szczęśliwych i tych mniej szczęśliwych wydarzeń, które w pełni sponsoruje moja uczelnia, od tygodnia zbierałam się do wykonania ważnego telefonu. Ważnegoważnego, bo ilekroć wspominam w domu o obowiązku odbycia praktyk w VI semestrze, wszyscy grzmią na mnie, udają że nie słyszą albo uraczają mnie spojrzeniem pełnym pogardy, bo przecież „miałaś szansę na praktyki w radio, ale byłaś – tak wujku, dupą wołową, wiem – ja tego nie powiedziałem, ale masz rację” więc nie mam prawa narzekać, skarżyć się albo mówić o tym na głos. Postąpiłam haniebnie, zgodnie z sobą, ale jakoś nie jest mi z tym źle. Nie próbuję nawet narzekać na to, że nie wiem gdzie chcę odbyć te praktyki. Telefon – ten arcyważny – to do Gazety mej ukochanej. Bo może jednak chcą, potrzebują. Nie wiązałam z telefonem zbytnich nadziei.

Dostając niemal Parkinsona – tak telepiącą się łapką znalazłam w kontaktach dwa numery. Dzwonię pod jeden. Poczta głosowa. Dzwonię na drugi. Przedstawiam się. Dzień dobry, dzień dobry. Ja w tej i tej sprawie. Tak, półtora roku temu. No. Olcia! Witam! Pewniepewnie! Dzwoń tu i tu. Do tego i tego. Okej. Sorka, że nie ma mnie na miejscu! Dzwonię tu i tu. Nie. Napisz mejla. Pewnie. Okej. Papatki. Szybko naciskając czerwoną słuchawkę, odkładam telefon. Oczy zachodzą łzami. Bosheświęty! Jak ja za nimi tęsknię. Jak ja tam bardzo chcę. Napisałam. Wysłałam. Czekam.

Odpalam komputer, kilka chwil później. Nie wchodzę na pocztę bo wiem, że wszyscy już w domu, że dziś nikt mi nie odpisze. Otwieram Worda. Powiadam Wam, jeśli chcecie znienawidzić jakiś film wystarczy, że zaczniecie go analizować. Ja zaczęłam, wstydzę się i jest mi z tym źle. Nigdy więcej. Podejrzewam, że przez Księcia Alberta Jąkałę sama zaraz zacznę się jąkać – nie wiem, czy ze współczucia czy z narastającej frustracji, że mam cztery strony zamiast sześciu. Piszę do koleżanki, żaląc się, że przysłowiowo – rzygam Jąkałą. Wiecie, po czym poznać bratnią duszę?

„Nie mogę. Mam dość. Rzygam tym. Nie chcę pisać. Co mam robić?? Stycznia zaraz mi braknie.”
„Phi. Włącz Sherlocka.”

Rzeczywiście, Benedict wydaje się lekiem na całe zło. Drugi sezon. Zaraz trzeci i czekaj sobie człowieku, niech twoje serduszko umiera raz po raz, nikt się o nie wszak nie troszczy. Może nie uschnie, tu zawsze jest nadzieja. Nadal się jednak nie wyleczyło z pewnego osobnika, co to nie odzywa się od przeszła pół roku. Ale nie, nie myślę o tym. Są ważniejsze rzeczy. Taki Sherlock na przykład:

„I don’t have friends!”  - wymówione niczym z pogardą. By dodać później, rozckliwiając mnie i powalając na łopatki : „This is what I said before,  John, I meant it. I don’t have friends. I’ve just got one.”

Bo warto wiedzieć, że w życiu są rzeczy ważne i ważniejsze, i czasem wydarza się tak, że uczelnia (i każda inna arcyważna sprawa) może po prostu poczekać. Serio. Przez półtorej godziny nic się nie zmieni. Ani świata nie zwojujesz, ani nie zmarnujesz. Nic z tych rzeczy. Odpoczniesz. A zdrowie psychiczne w tym wszystkim jest chyba najważniejsze, co? ;)

Takim miłym akcentem witam wszystkich z powrotem. Obiecuję pojawiać się tu częściej. A teraz przyznawać się, kto czuje się Sherlocked?